Właśnie przekonałem się, że jestem naiwny jak dzieciak w okresie I Komunii Świętej, przy czym od razu dodam, nie o religię tu chodzi. Mam za sobą już sporo lat doświadczeń, i wydawało mi się, że ludzie już zmądrzeli. Przynajmniej w tym, co się nazywa szarością życia codziennego. A może ja już za długo na emeryturze jestem? Aby nie było, nie wykluczam i takiej możliwości, bo faktycznie odwykłem od życia w rodzinie z dzieckiem na karku, nawet jeśli to było tylko jedno, kochane dziecko o wdzięcznym i pięknym imieniu Ewa.
Pewna pani, na pewnym katolickim portalu, opisuje swój dzień powszedni mając na wychowaniu właśnie jedną, jeszcze nie nastoletnią córkę. Przychodzi do domu zmęczona z pracy i szybki obiad gotuje, a córeczka bawi się przy niej. Do domu wraca też mąż, chyba jeszcze bardziej zmęczony. Na szczęście młoda matka z obiadem skończyła na czas, jedzą razem, opowiadają sobie, co się ciekawego wydarzyło, nomen omen, w pracy, tak jakby tam rzeczywiście coś ciekawego mogło się wydarzyć. No chyba, że szef docenił ją albo męża i dał podwyżkę. Albo w ramach redukcji etatów – wypowiedzenie. Matka jest już coraz bardziej padnięta, a tu trzeba jeszcze z małą się pobawić i odrobić z nią, lub za nią lekcje. Mąż obejrzał jakiś mecz, wypił piwko i po kolacji poszedł spać. Jest godzina dwudziesta, i żona wreszcie ma czas dla siebie... Może się relaksować przy desce do prasowania lub krojenia, wśród robotów kuchennych, kuchenki gazowej i piekarnika. Wszystko po to, aby następnego dnia obiad był gotowy w chwili, gdy mąż wróci z pracy. Idylla, jak to w dobrej, tradycyjnej, polskiej rodzinie (katolickiej już pominę, bo w tym opisie ani słowa o modlitwie). Nie wiem jak Wy oceniacie, ale dla mnie to sytuacja z lekka dziwna, choć sam nie chcę oceniać. Być może, choć ona się żali, że jest stale „padnięta”, właśnie takie życie przynosi jej szczęście?
Gdyby jednak jej ktoś zazdrościł, trzeba dopisać tę historię do końca. Otóż w jej królestwie, jakim jest kuchnia, stoi sobie niewielki telewizor. Bo nasza mataka bohaterka uwielbia tasiemcowe seriale, typu „M jak miłość”, „Na wspólnej”, „Pierwsza miłość”, „Barwy szczęście” i pewnie jeszcze kilka innych. Byłoby dobrze, gdyby jej córeczka, która chętnie te seriale ogląda z mamusią, nie trafiła na moment pocałunku jakieś pary. I zapytała, czy oni są małżeństwem? Skądże, nie byli małżeństwem, i od tego przełomowego momentu Matka Polka Współczesna straciła spokój, kto wie czy nie raz na zawsze? W tych serialowych tasiemcach bez końca, właściwie nie ma takich związków, które by się nie rozchodziły. Jeśli ktoś teraz kocha, to albo kiedyś zdradził, albo na pewno w przyszłości zdradzi. Trwałe są tylko te związki, gdzie już Eros nie buszuje – seniorów rodu. Bądźmy szczerzy, gdyby nie te zdrady, rozwody, czy stale nowe zakochania, te mydlane opery byłyby nudne jak flaki z olejem, nawet dla ckliwej, romantycznej i cnotliwej panienki. Jedynym urozmaiceniem byłyby rodzące się dzieci, ale gdy się ma już dwójkę urwisów i nie wiadomo, gdzie obolałą głowę wsadzić, nie wiem, czy byłoby się czym tu zachwycać. To oczywiście mój osobisty osąd i nie trzeba się nim zgadzać. Natomiast ciekawy wniosek wysnuł autorka tej historii – Monika Klarowska1. Jej bowiem po tylu latach kibicowania serialom wyszło, że twórcy tych seriali propagują ideę rozwodów i zdrad małżeńskich, co musi wołać o pomstę do nieba!
Jeszcze ostrzej do problemu podchodzi mój ulubieniec – Jerzy Wolak2. Pisze: „Współczesnym światem Zachodu niepodzielnie zawładnęła mentalność rozwodowa. Nierozerwalny związek, który zakończyć może jedynie śmierć, nie mieści się w głowach przytłaczającej większości populacji od Alaski po Kamczatkę, od Grenlandii po Zelandię i od Vardø po Kapsztad”. Cóż, te współrzędne nijak mi nie pasują do Zachodu, bo w nich mieści się również nasz ukochany, katolicki kraj. Rozwodów, choć to się dla niepoznaki nazywa się unieważnieniem, udziela dziś nawet święty Kościół katolicki. Wolak pisze też: „Zanurzeni po czubki włosów w paradygmacie postępu za najwyższą wartość uznajemy nowość. Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur – ostrzegał stary Huxley. W myśl tego wszystko dziś wymieniamy na nowe, nie podejmując najmniejszej próby naprawienia starego, które być może szwankuje tylko odrobinę, bo jest niemodne. Nowa pralka, nowy samochód, nowa żona, nowy mąż…”. Powiem jak na spowiedzi, diagnoza jest trafna, tylko co z tego? W rozwodzie coraz częściej widzi się nie zło, lecz skuteczny ratunek, po który bezwzględnie trzeba sięgać. Po co się męczyć, po co sobie wiązać życie, po co trwać w unicestwiających relacjach? Jak twierdzi pan Jerzy: „Małżeństwo to mechanizm, którego paliwo stanowi obopólne poświęcenie. Inaczej nie działa. Do tego zaś współczesny człowiek Zachodu jest po prostu niezdolny. Wręcz fizycznie. Historia cywilizowanego świata nie zna drugiego takiego egoisty. I mięczaka”. I znów mnie dręczy pytanie, dlaczego mowa tylko o człowieku Zachodu? Znam niejednego katolika w naszym kraju, który jest takim samych mięczakiem, jeśli nie większym, bo zdradza nie tylko rodzinę, ale i Boga, którego gniewu trzeba się bać.
Na koniec już tylko krótki dialog z tego artykułu:„- A ja sobie moje drugie małżeństwo cenię o wiele wyżej niż pierwsze. Żyjemy spokojnie, bez konfliktów. Czy tak nie jest lepiej?
- A po cóż diabeł miałby cię jeszcze nękać dodatkowymi pokusami, skoro ty już jedną nogą w piekle stoisz?”.
I w tym miejscu autentycznie wymiękam. Jedynym prawdziwym argumentem ortodoksy na konieczność trwania w toksycznym związku jest – istnienie diabła (sic!) Co ja piszę, jakiego diabła!? Całe tabuny diabłów – w polskich serialach o rodzinach i miłości.
Przypisy:
1 - https://www.pch24.pl/telepromocja-rozwodow--opinia-,82029,i.html
2 - https://www.pch24.pl/jerzy-wolak--rozwiedziony-swiat,82048,i.html
Zajrzyj łaskawie do własnej poczty- podesłałam Ci pewien link. Trudno mi dyskutować o wyższości rozwodów nad nie rozwodami, bo przeżyłam w jednym związku te drobne 55 lat i 2 dni. I sporo moich koleżanek również. Bo rozwód niezbyt często jest ewidentnie z winy jednego z małżonków. Gdy kiedyś przez moment pomyślałam o rozwodzie bo mi mąż ewidentnie podpadł (wiem, byłam zołzą)zadałam sobie jedno pytanie - a kto mi zaręczy, że ten drugi będzie lepszy od tego pierwszego? No i może to ja mam feler, nie on? A skoro pewności w tej materii nie mam, to po cholerę mam sobie życie komplikować i się rozwodzić?
OdpowiedzUsuńOczywiście większość powie "no przecież można żyć samej"- jasne, można, ale w tak kołtuńskim społeczeństwie jak polskie jest to dość trudne.Miałam kilka rozwiedzionych koleżanek - pełny ostracyzm towarzyski.
Miłego;)
Dziękuję za link, już go mam w zakładce „ulubione” i na pewno w najbliższych dniach sprawdzę ;)
UsuńMuszę sprostować, mnie nie chodzi o propagowanie rozwodów. Nigdy w życiu nie wziąłbym na siebie takiej odpowiedzialności. Rzecz w tym, że rozwody są, i to nie tylko na zgniłym Zachodzie. I jest to jakieś rozwiązanie. Trudno jednak jednoznacznie ocenić czy są dobre, czy złe, bo każdy przypadek należałoby rozpatrywać indywidualnie. Dlatego tak mnie mierzi nagonka przeciw nim, szczególnie gdy podparta jest ideologią Boga, który tak na marginesie, nie musi żyć (i nigdy nie żył) w żadnym nierozerwalnym związku małżeńskim.
Oczywiście, skutki rozwodu mogą być różne, ale to też nie podlega moralnej ocenie, w odróżnieniu od przyczyn, które już zdecydowanie takiej ocenie można poddać. Problem w tym, kto ma wystawić tę moralną ocenę? Facet w sukience albo ortodoksyjny świecki, bardziej święty od papieża? Wolak w jednym mam rację, gdy pisze o egoizmie. Rzecz w tym, że ów egoizm w ogólnym rozrachunku pozwolił nam przetrwać na tym ziemskim padole, nawet jeśli opłacało się żyć w grupie.
Pozdrawiam ;)
Uważam, że rozwody są złe, choć czasem nie ma innego wyjścia. Wiesz, że nie piszę tego jako teoretyk ;) ani inspirowana cytowanymi przez Ciebie osobami. Po prostu to widzę. Nikt na nich nie wygrał. Zostały tylko zgliszcza rodziny, zrujnowane ludzkie życia, nie tylko materialnie.
OdpowiedzUsuńJak mi się czasami zdarza, pozwolę się z Tobą nie zgodzić. Piszesz: „Nikt z nich [rozwodników] nie wygrał”, a ja zapytam, kto tu mówi o wygranej? Prawdę powiedziawszy małżeństwa też nie można tak traktować, chyba, że chodzi o mezalians. Bądźmy szczerzy, nawet w małżeństwie można zrujnować życie i rodzinę. To tak nie działa, że małżeństwo przed wszystkim chroni. I to mówi Ci też praktyk, a nie teoretyk ;)
UsuńNo widzisz DeLu, jednak się ze mną zgadzasz :) Uważam bowiem, że główną przyczyną rozwodów są małżeństwa i jestem im zdecydowanie przeciwna. Jak się ludzie kochają i ufają sobie, nie jest potrzebny żaden papier i patetyczna przysięga. Jeśli nie, żaden ceremoniał nie pomoże.
UsuńGłówna przyczyną śmierci jest życie ;)))
UsuńDokładnie tak :)))
UsuńHa znów odkryłem manipulację... mąż nie wypił wcale piwka, nie oglądał meczu i nie poszedł spać. On poszedł usypiać dziecko. :D
OdpowiedzUsuńO rozwodach chyba już kiedyś gaworzyliśmy. Generalnie trudno być ich zwolennikiem, nawet jeżeli bywają "bezbolesne". Uważam, że jeśli z kimś z jakiego powodu było, to warto spróbować kryzys przetrwać i dać sobie szansę. No chyba że patrzeć się już nie daje na drugą połówkę... :D
Tak, tam pisze: „Wreszcie mąż kładzie ją spać”, tylko, że nie wiadomo, kto kogo uśpił? Męża od tego momentu już nie ma w relacji ;))
UsuńPewnie, że temat już był wałkowany. Ale skoro piszesz: „trudno być ich zwolennikiem, nawet jeżeli bywają "bezbolesne"” to już znów Cię kompletnie nie rozumiem. „Bezbolesny” rozwód jest według Ciebie zły, trwanie w toksycznym związku jest z kolei dobre, bo a nóż kiedyś..., ktoś nie wytrzyma i wykorzysta praktycznie ów nóż. Rozumiem ironię tej „drugiej połówki”, ale w tym przypadku sprawa jest tym bardziej beznadziejna. Pozostaje tylko kółko różańcowe dla żon AA ;)
Ale po co od razu wyskakiwać z "toksycznymi związkami", alkoholizmem i wszelkiego rodzaju innymi patologiami? Czasem pojawia się po prostu kryzys, którego rozwiązaniem nie musi być od razu rozwód.
UsuńDeLu wyskakuje z dramatem typu alkoholizm, bo on z pokolenia kiedy to prawdziwy mezczyzna za kolnierz nie wylewal:)) A kobiety tkwily w mysleniu, ze facet wypic musi, bo inaczej nie bylby facetem:))
UsuńRadku, to nie ja wyjeżdżam z toksycznymi związkami. To Wolak zadaje retoryczne pytanie: „Po co się męczyć, po co sobie wiązać życie, po co trwać w toksycznych relacjach?”, na które odpowiada dość dziwnym pytaniem: „A czy kiedykolwiek naprawdę się kochaliście?”. Tak jakby kochanie się było zagwarantowane przed ołtarzem. I dalej zaskakuje jeszcze bardziej: „Zwolennicy rozwodów podnoszą, iż małżeństwo jako ludzka instytucja skażone jest ludzką słabością, przeto może się rozpaść i dlatego powinna istnieć możliwość drugiej szansy. Albo trzeciej, czwartej, piątej, a może jeszcze dalej… – aż się uda. Tylko że małżeństwo wcale nie jest instytucją ludzką, lecz Bożą”. I tu już naprawdę nie mam więcej pytań ;)
UsuńAniu, rzeczywiście, ja wyrosłem w takim pokoleniu i zastanawiam się, czy nie zrobiłem źle, że stroniłem od alkoholu? Być może moje małżeństwo byłoby patologiczne, ale trwałoby do dziś? A o mnie by śpiewano: „fajny chłop z nie był, ino gorzoła piła. Pienie, niech mu ziemia lekką będzie” ;)
Jeśli chodzi o tego Wolaka - pojawia się pytanie po co w ogóle zawierać małżeństwo kościelne, skoro rozwód świadczy o tym, że tak naprawdę małżonkowie nigdy nie wierzyli w wagę tej i boskość instytucji. Natomiast nie czytam wszystkich źródeł do których Ty się odnosisz, tylko do Twojej notki, a każesz mi finalnie dyskutować z Wolakiem. Zresztą tam ten zwrot jest niejako wzięty w cudzysłów i pytanie retoryczne - bo to gadanie o toksycznych związkach to typowy argument, oznaczający cały wchlarz możliwości - od znęcania się fizycznego do faktu, że ktoś butów nie odkłada na miejsce albo oblizuje łyżeczkę od cukru... :).
UsuńNie, masz polemizować ze mną, co nie wyklucza podpieranie się opiniami Wolaka. Owo retoryczno-ironiczne pytanie Wolaka dla mnie ma sens, jeśli mowa o nierozerwalności związku małżeńskiego – bo tak chce Bóg (???). Piszesz: „tak naprawdę małżonkowie nigdy nie wierzyli w wagę tej i boskość instytucji” i nie mam zielonego pojęcia, skąd tę opinię wziąłeś? Małżonkowie zawierając sakramentalny związek małżeński wierzą w siebie i w Boga. A ponieważ oba podmioty tej wiary mają wątpliwą wartość poznawczą, często kończy się, jak się kończy.
UsuńW mojej opinii te nauki przedmałżeńskie to ściema, gdy odwołuje się w nich do Boga. Tam powinno się wałkować sposobu unikania lub łagodzenia konfliktów.
Nie wiedziałam, że w małżeństwie mam się poświęcać!
OdpowiedzUsuńPrzykładem matki Polki wedle PiSu jest Marta Kaczyńska, wypisz wymaluj, a ojcem Polakiem Jacek Kurski:-)
W Twoim komentarzu wyczuwam lekką nutkę złośliwości ;)) Wytykać ortodoksom takie przypadki? No przecież to nie uchodzi... ;)
UsuńNo właśnie a matka Polka z artykułu jest zwolenniczką seriali, ale czy PISu?
UsuńZwolenniczką PiSu być nie musi, to raczej nieomylni co innego głoszą, co innego robią, to maluczcy mają przestrzegać reguł i zasad...
Usuńjotka
Nie bede sprawdzac w zalinkowanych artykulach, ale wiem , ze tego typu tematami o rodzinie - opowiadanymi co to sie w gazecie nie wyczytalo- bardzo latwo podmanipulowac. Nadinterpretowac, podkrecic etc.
OdpowiedzUsuńMoze owe seriale wyluzowuja bohaterke artykulu? Ja czasami, jak potrzebuje czegos takiego to se sredniej jakosci film akcji zapodaje. Myslec nie trzeba... nie musze zglebiac akcji... totalne odmozdzenie. Cos w rodzaju serialu dla niektorych kobiet.
I bywaja kobiety ( ja do nich nie naleze), ktore przy prasowaniu sie relaksuja. U mnie prasowanie zawsze zalega, ale mam kolezanki, ktore chetnie to czynia.
Co by nie bylo, to nie sa normalne czasy. Statystycznie co trzecie malzenstwo konczy sie obecnie rozwodem. Ludzie chca miec latwo i kiedy przychodza trudny wymiekaja. Sa bardziej egoistyczni, nastawieni na siebie. Jezeli ich sie znosi,to ok, jezeli oni musza to ... zegnaj.
Twoja wola, nie musisz przecież czytać. Ale jeśli chcesz oskarżyć mnie, że manipuluję, wypadałaby to udowodnić.
UsuńFaktycznie ona się w ten sposób „wyluzowała”, do czasu aż jej córka wyjaśniła, że tam propagują przekazem podprogowym zdrady małżeńskie i niewierność. ;)
Piszesz: „Co by nie było, to nie są normalne czasy. Statystycznie, co trzecie małżeństwo kończy się obecnie rozwodem”, a nie przyszło Ci na myśl, że to jest właśnie normalne, że ludzie, którym ze sobą źle się rozchodzą?
Ale po kiego czorta ludzie, "którym ze sobą potencjalnie źle" w ogóle się razem "schodzą". Bez wcześniejszego głębszego zastanowienia nad małżeństwem jako związkiem "na dobre i na złe"?
UsuńNiedojrzali, którym się wydaje, że ich związek to takie "wieczne narzeczeństwo", mimo, że normalne relacje w związku się z czasem nieuchronnie zmieniają!
I chyba to nie rozwody powinny być wzorcem, ale przeciwnie dobre, pełne dojrzałej miłości dla siebie i rodziny małżeństwa!
Rozwód zawsze jest porażką, bo przecież nie "po rozwody" się małżeństwa zawiera. Niszcząc (emocjonalnie i nie tylko) po drodze siebie i ewentualne dzieci.
Mario, to pytanie „Po jakiego czorta...” jest według mnie kwintesencją całej dysputy o rozwodach. Bo w odpowiedzi mam pytanie: niby skąd ludzie mają wiedzieć, że za parę lat nie będą mogli ze sobą wytrzymać? Nawet instytucja wróżki tu nie pomoże, a nie sądzę, aby ludzie pobierali się z myślą, że za kilka, kilkanaście lat będą się rozwodzić. Tego nie sposób przewidzieć, ale z taką ewentualnością wypadałoby się liczyć. Teraz załóżmy hipotetycznie, że prawnie nie ma możliwości się rozejść. Może nie od razu, ale ilość „ryzykantów” gwałtownie by spadła.
UsuńWybacz tę opinię, ale twierdzenie, że rozwód jest porażką ewidentnie wzięłaś z ambony. Porażką był wynik 1:27 w PE, a przecież PiS się z tego powodu nie załamał. Przyrównując zaś do skoków – porażką może być niezakwalifikowanie się Stocha do rundy finałowej, ale czy przez to odwiesił narty na kołku?
ależ oczywiście, TheLoo ma rację... pomijając małżeństwa "celowe" /takie sztuczne, np. gwoli zdobycia obywatelstwa/ to nikt rozwodu nie planuje odgórnie... natomiast czy rozwód jest "porażką"?... tak może być, jeśli ktoś traktuje małżeństwo zadaniowo, a "bycie w związku" jest ważniejsze od osoby, z którą się w ten w związek wchodzi...
Usuńp.jzns :)
Nawet takiej sytuacji bym tego porażką nie nazwał. Każdy z nas ma się prawo pomylić, i jakby na to nie patrzeć, całemu naszemu życiu te pomyłki (nie tylko małżeńskie) towarzyszą. O porażce można mówić wtedy, gdy człowiek się załamie, ale tak się jakoś składa, że zdecydowana większość z rzekomych porażek zawsze się podnosi.
Usuńwspomniałem o tej rzekomej "porażce" tylko dlatego, że zdarzało mi się spotykać ludzi, którzy własny rozwód oceniali jako "porażkę" i potrafili się wręcz wpuszczać z poczucie winy z tego powodu... ja bym to skomentował "za dużo o tym myślą", ale skoro tacy istnieją, to negował tego nie będę...
UsuńW tej naszej dyskusji najlepsze jest to, że instytucji małżeństwa bronią ci, którzy w małżeństwie są (zdaje się, że długoletnim i mniej więcej dobrym), a instytucji rozwodów bronią (jak mi się wydaje) rozwodnicy, zapewne często nawet wielokrotni. :))
UsuńMoże i z ambony, tyle, że tak właśnie czuję. Rozwód jest zawsze złem, bo pokazuje, że nam się w życiu ten wybór nie udał, że źle wybraliśmy, albo sami nie "dorośliśmy" do tego związku i nie zdaliśmy tego egzaminu życiowego.
Jest złem, tyle, że może mniejszym niż tkwienie w jeszcze gorszym związku. Zawsze rani obie strony, a często też bliźnich.
No to o jakim sukcesie (skoro nie zgadzamy się, że jest porażką) może być mowa przy rozwodach?
PS. Czy ktoś z Państwa może mi wyjaśnić, dlaczego mój nick (i tylko on) jest na stronie "malowany" na czerwono, a Państwa nicki na beżowo? I czy można to zmienić, żeby tak od ogółu nie odstawać? :)
Za odpowiedź z góry dziękuję.
"... niby skąd ludzie mają wiedzieć, że za parę lat nie będą mogli ze sobą wytrzymać? Nawet instytucja wróżki tu nie pomoże,(...)"
UsuńBardzo czesto bywa tak, ze wrozki nie trzeba. Zakochani , owladnieci pozadaniem ludzie nie wdza tego, co zwykli postronni obserwatorzy, ktorym emocje nie zawezaja pola widzenia. Zawsze znajda sie zyczliwi, ktorzy cos tam donosa. Mojej matce przed slubem z ojcem zaczeli gawedzic o ojcu nieprzychylnie, ale ... rozowe okulary zadzialaly.
Ona sie akurat nie rozwiodla.
Kiedys ludzie "pomimo" trwali ze soba, a mnieli czasami cholernie toksyczne zwiazki i spoko mogliby odejsc od siebie. teraz zas tendencje sa odwrotne- byle glupota i ...won. zamienie ciebie na nowszy ( w podtekscie niby lepszy) model. I tak skacza , zawieraja te zwiazki az w koncu dochodza do wniosku ( dojrzewaja) , ze lepiej nigdy nie ma, bo jak pod jednym wzgledem jest lepiej niz wczesniej, to ten poprzedni pod innym zwowuz wzgledem lepszy byl niz obecny.
Ucza sie okolo czterdziestki akceptowac tego drugiego obok. Polozyli kilka zwiazkow. Zaczynaja rozumiec , ze sami super ludzmi nie sa. I dostaja podstawe do budowy czegos trwalego. Dostaja umiejetnosc znoszenia wzajemnych wad.
Potem jak zerkna w przeszlosc to np.: ten pierwszy odstawiony w kat, albo ten drugi wcale nie byli okropni i gdyby sie tylko cos tam przetrzymalo dalo by sie z czlowiekiem zyc.
Natomaist wracajac do mamusi. ona sie wyluzowala a dziecko jej cwieka zadalo ( dzieci tak maja) . odkrecilo jej mysenie o 180 stopni. Przestan ogladac te duperele przy dziecku kobieto. Seriale wszelkie nie zdabeda popularnosci kiedy postaci tam przedstawiane beda zyly dlugo i szczesliwie. Musi sie cos dziac. Dla doroslych dzieje sie kiedy emocje buzuja. Takich dojrzalych mamy ludzi jak i ci serialowi bohaterowie.
Moja Mloda po powrocie z wakacji od babci ( miala wtedy jakes 10 lat) zaczela delektowac sie czyms w stylu : "Trudne sprawy", Zycie pod zastaw", "Kryminalni"... u babci odbiornik dudnil tym non stop i Mloda zaciekawilo. Dzieki Bogu odkrecilismy sprawe.
"niby skąd ludzie mają wiedzieć, że za parę lat nie będą mogli ze sobą wytrzymać?"
UsuńMają od początku oboje tak nad tym pracować (docierać się, wzajemnie wychowywać), żeby się im ze sobą za parę lat dało razem wytrzymać. ;)
Żeby jak już im wywietrzeje z głowy "zakochanie" (a wywietrzeje), pozostała prawdziwa miłość, taka co to "nie dochodzi swego, cierpliwa jest, łaskawa … " itd. :)
Ok Piotrze, uznaję Twoja argumentację.
UsuńRozwod jako porazka...
UsuńNa pewno, bo wchodzac w zwiazek nie zaklada sie z gory , ze to na pare lat tylko, a potem zmiana.
Znam bardzo piekne kobiety, ktore towarzysko bryluja- panie po rozwodach, ktore przezyly owe wydarzenia jako osobiste porazki. Na zasadzie "Co ze mna jest nie tak, ze facet mnie zostawil?", a jezeli zrobil to dla starszej od niej lub brzydszej od niej , albo slabiej od niej wyksztalconej... to mysli kolacza sie jak opetane. Zachwianie poczucia wlasnej wartosci i w ogole... no chyba , ze to ona faceta opuscila.
Mario:
UsuńNie wiem skąd u Ciebie różowy kolor nicka, ja go mam beżowy, tak jak pozostałych. To może wynikać z tego, że w ten sposób blogspot informuje Cię o Twoich komentarzach. Nie na wszystkich blogach, zauważyłem coś podobnego.
Przecież to zrozumiałem, że każda sroka swój ogon chwali ;) Widzę to odrobinę inaczej. Zauważ, że rozwodnicy nie negują istnienia trwałego związku małżeńskiego, wręcz go nie krytykują. Tego nie da się powiedzieć o odwrotnej sytuacji. Trwałe małżeństwa mają tylko negatywne zdanie o rozwodnikach.
Nie pojmę tego twierdzenia „Rozwód jest zawsze złem”. Dla mnie rozwód był wybawieniem, dla byłej małżonki też, o czym przekonała się wprawdzie nieco później, ale żyje długo i szczęśliwie w nieformalnym związku (straciłaby alimenty, które miała na siebie zasądzone). Chyba nie chcesz zrozumieć, że mamy prawo zarówno do pomyłki, jak i do jej naprawienia.
Nie ośmieliłbym się mówić o sukcesie po rozwodzie, to byłby eufemizm, nie mniej bez problemu powiem dziś, że życie jest piękne ;)
Piszesz: „Mają od początku oboje tak nad tym pracować (docierać się, wzajemnie wychowywać), żeby się im ze sobą za parę lat dało razem wytrzymać”, i dobrze, że jest te emotka ;) Bo chyba zdajesz sobie sprawę, że jeśli ktoś by Cię „docierał” i wychowywał na nowo, mogłabyś być najbardziej nieszczęśliwą osobą pod słońcem?
ja tam w ogóle nie widzę sensu w rozpatrywaniu rozwodu w kategoriach "sukcesu", czy "porażki"... o sukcesie/porażce można jedynie mówić, gdy małżeństwo się kończy z hukiem na sali sądowej, gdy jest jakiś konflikt i sąd rozstrzyga o "wygranych" i "przegranych" /a oni i tak to widzą po swojemu/... ale patrząc na rozwód /w sensie: rozstanie, koniec związku/ jako na "koniec pewnej bajki", to trudno tu przypisać jednoznaczną ocenę: "dobrze, bo było słabo i się skończyło?", "źle, bo mogło być lepiej, a nie było?", ludzie czują wtedy wiele sprzecznych emocji na raz: ulgę, żal, itd, etc, stres wywołany zmianą miewa zmienne humory...
UsuńDeLu
UsuńKiedy to dociernie sie dzieje to nie jest komfortowo. Ma sie poczucie pewnego "nieszczescia". Czlowiek kiedy zyje samotnie nie musi walczyc ze swoimi wadami. Nie jest zobligowany do pracy nad soba. Przywdzieje ewentualnie odpowiednia postawe ( nie chce pisac "maske") na czas zetkniecia ze swoja dama od towarzystwa, a kiedy wraca do nory wraca wewnatrz tez do siebie jakim jest kiedy siedzi samotnie.
Czy to musi byc zle? Niekoniecznie, ale niebardzo rozwojowe.
Mialam kumpele z ktora fajnie sie gadalo, ale rozpierniczala imprezy przez ciagle strzelanie fochow- nie do zniesienia czasami byla. NA dodatek uwazala sie za idealna laske do momemtu kiedy nie spotkala faceta, na ktorym zaczelo jej zalezec i .... popracowali nawzajem nad soba. Przestala byc fosiasta... kobieta do rany przyluz. :))) Jak na moje oko- pozytywnie sie u niej zadzialo przy danym mezyczynie:)) Dodam , ze sa malzenstwem i owe docieranie sie nie trwalo rok...kilka lat na pewno.
Aniu:
UsuńGdyby nie zakochanie, zauroczenie, pewnie dziś byłoby o połowę małżeństw mniej, bo nie m już społecznej presji na żeniaczkę.
Przesadzasz też z „byle głupotą”. Rozwieść się nawet dziś, nie jest sprawą prostą, łatwą i przyjemną. Żaden sąd nie da rozwodu za to, że żona przesoliła zupę, nawet za obopólną zgodą.
Piszesz: „Uczą się około czterdziestki akceptować tego drugiego obok”, co jest trochę na wyrost, bo w tej grupie wiekowej jest najwięcej zdrad. Ale nawet gdyby, to przyszło mi na myśl, żeby prawnie zezwalać na małżeństwa dopiero po czterdziestce? ;) Nawet nie wyobrażasz sobie ile plusów by z tego wynikało ;)) Owa zasada: „Co ze mną jest nie tak, że facet mnie zostawił?” nie miałaby racji bytu.
Co do mamusi... Fakt, że dopiero dziecko ją uświadomiło dowodzi jednego – bywamy mało wybredni w tym, co oferują nam media i mało ambitni jeż nie tylko, co do treści, ale i formy. Ja, nie chwaląc się (na szczęście?) miałem bardzo szybko wyrobiony sceptycyzm do byle czegoś
Kompletnie się z Tobą nie zgodzę, kiedy piszesz: „Człowiek kiedy żyje samotnie nie musi walczyć ze swoimi wadami. Nie jest zobligowany do pracy nad sobą”. Skądś to wzięła, bo chyba nie z Ewangelii? Choć tam piszą, że aby być lepszym, trzeba było się udać do samotni na pustyni. Gdybym nad sobą nie pracował przestałbym lubić samego siebie, a to lubienie jest podstawą dobrego samopoczucia.
UsuńZaś, co do fochów. Zdarza mi się czasami być w towarzystwie, gdzie aż się prosi o fochy. Ale panuję nad tym, wychodząc z założenia, że są ludzie i ludziska. Jeśli mnie ktoś nie obraża, wszystko jest w należytym porządeczku.
Piotrze, odniosę się do słów: „ludzie czują wtedy wiele sprzecznych emocji na raz: ulgę, żal, itd.”, i to jest najprawdziwsza prawda. Jest tylko drobny niuans. Te emocje nie muszą powodować traumy. Są, ale szybko przemijają. To tylko przeciwnicy rozwodów będą mówić o jakieś totalnej porażce.
UsuńAle dlaczego zaraz to "docieranie się" trzeba widzieć w postaci brutalnego siłowego naginania kogoś do własnych oczekiwań?
UsuńWprost przeciwnie, nic na siłę. Bo im większa siła, tym większy opór i większe spustoszenia.
To powinno odbywać się bardzo delikatnie w formie pokazywania (wtedy, kiedy się jeszcze chce), co byśmy chcieli od drugiej osoby otrzymywać. Czym mogła by nam sprawić przyjemność, ale jeśli tak się nie stanie, to przecież będzie nam tylko mniej przyjemnie niż by mogło być.
I sami powinniśmy "być czujni" i ze swojej strony starać się odczytywać pragnienia drugiej strony, a kiedy to możliwe starać się je spełniać. Wtedy buduje się wzajemną relacje, która łączy, a nie dzieli.
Tak mi się wydaje. ;)
Mario, skoro mamy być czujni i odczytywać pragnienia drugiej osoby, to tego trzeba się nauczyć przed ślubem. To w końcu nie jest żadna filozofia. Problem w tym, że przed tym ślubem z reguły starannie kamuflujemy swoje wady, i to staje się główną kością niezgody już po ślubie.
UsuńNie dam się przekonać nawet tym powolnym i delikatnym „docieraniem”. Dowodzi ono, że nie wszystko w drugiej osobie nam się podoba, i nie wszystko w niej akceptujemy, i chcemy partnera/partnerkę ulepić na nowo, co spełnia wszystkie niedopuszczalne normy egoizmu. Choć sam egoizm pochwalam, nie mogę go narzucać innym. Owszem, umieściłbym w normie unikanie takich sytuacji, które drugą osobę drażnią, co można uznać za przejaw miłości, ale wymuszanie tych przejawów przez docieranie?! Nie, to mi się w łepetynie nie mieści. ;)
No właśnie, jak nam się ma udać w małżeństwie, skoro przed ślubem kamuflujemy i od początku zaczynamy budować nasze wspólne życie na kłamstwie?
UsuńTylko jakiś ślepy czy szalony umysł może zakładać, że wszystko w wybranej przez nas osobie musi się nam podobać. Przecież jest to realna osoba z zaletami ale też i wadami, a nie jakiś ideał. Ważne tylko, żeby istotne dla nas zalety u tej osoby przeważały. Wady musimy tolerować i jeśli to możliwe próbować je zmieniać.
W końcu na tym polega życie - na ciągłej zmianie i odnawianiu tego co przemija. ;)
Odpowiedź na Twoje pytanie jest prosta, to w zasadzie nie może się udać. I w przeważającej części się nie udaje, choć rozwodów jest de facto mniej. Niektórzy wolą cierpieć i się użalać ;)
UsuńWiesz, z naszej perspektywy wydaje się to proste, wystarczy kierować się rozsądkiem. Problem w tym, że trudno od zakochanych, prących do ślubu wymagać, aby tylko kierowali się głosem rozsądku. Często nawet rozsądek rodziców nie wystarcza.
I znów mi tu z tą próbą zmiany drugiej osoby ;))) To, co dla jednego jest wadą, dla drugie wcale nią nie musi być. Prosty przykład z pierwszego linku. Mamuśka z uwielbieniem ogląda seriale, a tatuś usypia siebie i córeczkę ;)
Piszesz: „W końcu na tym polega życie - na ciągłej zmianie i odnawianiu tego co przemija” – i ja się tu z Tobą ewidentnie zgadzam. Gdy coś nie pasuje, to trzeba to zmienić :D :D
trauma to tylko efekt zmniejszonej odporności na stres, ale i na traumę też są sposoby...
Usuńnatomiast dyskusyjne jest owo:
„Człowiek kiedy żyje samotnie nie musi walczyć ze swoimi wadami. Nie jest zobligowany do pracy nad sobą”...
rozumiem, że "samotnie" to błędne użycie słowa "żyć samą/emu", czyli bycie w stanie "singlowym"... otóż bycie singlem wcale nie neguje bogactwa życia ani towarzyskiego, ani erotycznego... być może singiel mniej musi się dostosować do drugiej osoby, ale nic poza tym... bywają single, które bardziej pracują nad sobą, niż ludzie "w związku", co więcej, całe mnóstwo ludzi z związkach odpuszcza sobie "pracę nad sobą" - cokolwiek miałoby to znaczyć....
Ze wam wszystko na konkret przykladach podawac trzeba.
UsuńTo moze w innym ujeciu o tym czlowieku zyjacym samotnie... ze nie jest zobligowany.
Powiedzmy sobie , ze jest pewna pani delikatnie mowiac nie dbajaca o porzadek. Niedelikatnie mowiac niechluj z niej. Kiedy zyje sama nie widzi tego, w jej wlasnym balaganie (syfozie) jest jej nawet ok- nic nie musi. Poznaje partnera i po czasie wyplywa, ze on w takich warunkach nie chce mieszkac. Seks z nia jest super, ale bajzel wokol mu nie lezy. Kobieta opanowala swa niechec do dbalosci o mieszkanie. Gdyby jej nie zalezalo kopnelaby goscia w tylek i szukala takiego, ktory by ow bajzel zaakceptowal. DFziewczynie mowila to odwiedzajaca ja matka, ze syfoze w domu ma, ktos tam jeszcze zwrocil jej uwage . Dopiero facet, na ktorym jej zalezalo wplynal na zmiane jej nawykow.
Co tu duzo gadac nie tylko partner i jego pewne oczekiwania potrafia nas ludzi zmieniac. U mnie zaczyna byc tak, ze Mloda nas ( ojca i mnie) wychowuje. Mowi mi , ze ja glowa boli. Ja zas odpowiadam , ze mnie boli krzyz. Zamiast przejac sie glowa dziecka odwzajemiam sie opowiescia o moim bolu. Ona to znosi raz, drugi ... chyba do piatego razu zdzierzyla i w koncu odparowala, ze mysle tylko o sobie, bo nawet rozmowy o jej bolu przekuwam na moj bol.
Gdyby mnie nie pohamowala nigdy bym tego w sobie nie zauwazyla. Gdyby mi to powiedzial jakis Franek od burakow, to by po mnie splynelo, ale na dziecku mi zalezy, wiec jej slowa powoduja, ze chce sie zmienic. Pracuje nad soba.
DeLu
Usuń" ... że nie wszystko w drugiej osobie nam się podoba, i nie wszystko w niej akceptujemy, i chcemy partnera/partnerkę ulepić na nowo,(...) "
Nigdy nie ma tak, ze sie nam wszystko w drugiej osobie podoba. I bywa tez tak, ze to, co sie da nalezy w sobie i czlowieku , z ktorym przyszlo nam zyc , zmieniac. Nie jestesmy idealami. Sa tacy ktorzy maja problemy z zazdroscia, przy partnerze, ktory tego nie akceptuje zmieniaja sie. Sa tacy, ktorzy robia dlugi na prawo i lewo ( takiego mialam kumpla na studiach) . Byl scigany za dlugi... dsopiero pewna dziewczyna wplynela na to, ze sie ogarnal.
Bywa i tak, ze sie ktos ze swoimi wadami nieogarnia i wtedy, albo sie go takim jaki jest akceptuje, albo zegna.
Ta pewna pani niechluj jeśli poznaje partnera, to ten poznawszy jej wadę powinien natychmiast uciec. Im dalej tym lepiej. Być może ona na jakiś czas przemoże swoją niechęć do porządku, ale to z niej i tak wyjdzie. Prędzej ona powolutku i systematycznie przyzwyczai partnera do bajzlu (w czym on się nawet nie połapie), niż sama porządek polubi tak na amen do końca swoich dni... Przykład moich dwóch ciotek. Jedna uwielbiała porządek, co graniczyło z pedanterią (została starą panną, choć nie z powodu porządku). Druga była niechlujna do końca swoich dni i miała trójkę dzieci z mężem, który do niechlujstwa przywykł.
UsuńNie chciałbym się wypowiadać o bólu głowy kobiet ;)) Ale jeśli Młoda ma to już teraz, strach pomyśleć, co będzie później. Nie chcę uogólniać, ale ludzie lubią narzekać na stan swojego zdrowia, nawet jak są zdrowi.
Żadne tam zmienić. Żadne! Samemu trzeba się pogodzić z felerem partnera/partnerki. Jeśli nie potrafisz, to nie feler jest zły, to ty jesteś zła, bo nie potrafisz go zaakceptować. Jeśli wiesz przed ślubem, że jest feler, którego nie zaakceptujesz, powinno się ze ślubu zrezygnować.
Zazdrość może ktoś stłumić, ale się z niej nie wyleczy. Nie wiem na jakiej zasadzie Twój znajomy ze studiów robił długi. Jeśli (tylko) nie potrafił ogarnąć swoich wydatków, to jeszcze pół biedy. Partnerka może przejąć kontrolę nad tymi wydatkami, jeśli on się zgodził. Ale jeśli te długi powstawały z innych przyczyn, to tuż trzeba przed takim uciekać.
dyskusja z takimi "Wolakami" jest trochę jak "gęś z prosięciem", gdzie obie strony zupełnie inaczej widzą i pojmują ideę związku, a także jego formalizacji... co jeszcze ciekawsze, ta "druga strona", tak jak ją widzą "Wolacy" w ogóle nie istnieje, jest jakąś fikcją tworzoną, aby "Wolacy" mieli z kim polemizować... na przykład co to są "zwolennicy rozwodów"?... to jakiś skrót myślowy?...
OdpowiedzUsuńale w jednym pan Wolak /już ten konkretny/ ma nieco racji: faktycznie jest tak, że biorąc rozwód rujnujemy dziecku coś z jego fikcyjnego świata... ale czy to źle?... jest właśnie na odwrót: trwając na chama w fikcyjnym związku, gdzie nie ma autentycznych relacji, gdy wszystko jest udawane bardziej krzywdzimy dziecko, niż rozwodząc się, dziecko bowiem świetnie widzi fałsz tej sytuacji, a potem przenosi fikcję na własne dorosłe życie...
ale dla "Wolaków" liczy się tylko związek (małżeński) "dla samego związku", reszta, (pozytywne) relacje w tym związku są kompletnie nieistotne...
p.jzns :)
Muszę Ci odrobinę sprostować. Dla Wolaka małżeństwo to nie „związek (małżeński) "dla samego związku"”, dla niego – to jest wola Boga (z którą zawsze zgadzać się trzeba!). Cały myk nie polega więc na tym, że małżeństwo jest dla ludzi, w myśl idei ortodoksów, małżeństwo to święty obowiązek wobec Boga, więc człowiek nie ma tu nic do gadania.
UsuńCelowo pominąłem w notce wątek dzieci. Bowiem tak się składa, że ci, którzy nigdy nie mieli doświadczeń związanych z byciem dzieckiem w rozwalającym się związku małżeńskim, nigdy tych dzieci nie zrozumieją i będą im przypisywać stany, o których akurat to dziecko nie ma pojęcia.
no tak, wolałem już "Boga" nie mieszać do sprawy, zwłaszcza, że "wola Boga" często tu oznacza nacisk społeczny, te ciągłe pytania otoczenia o ożenek/zamążpójście, a potem o dzieci, to jeszcze funkcjonuje tu i ówdzie...
Usuń...
sztampowy przykład mitu to dziecko obwiniające się o rozwód rodziców... tymczasem ja kiedyś zrobiłem taką ankietę wśród ludzi, których rodzice rozeszli się za ich młodu i żaden z respondentów tego nie potwierdził...
Właśnie w tym rzecz, że tego Boga nie da się wywalić ot tak, po prostu. Małżeństwo przez stulecia było postrzegane przez pryzmat Boga, ściślej – jedynie słusznej religii.
UsuńNigdy nie musiałem robić żadnej ankiety ;) Doświadczyłem tego w życiu.
Punkt widzenia Wolaka jest tylko i wyłącznie punktem widzenia od strony chrześcijańskiej z założeniem faktu sakralizacji tego związku. Oczywiście można narzekać na tą doktrynę ile wlezie, że robi z kobiety męczennicę karząc trwać przy mężu tyranie, pijaku itd. Ale takie są niestety zasady przynależności do tego klubu i skoro komuś się nie podobają, po prostu można z niego wystąpić, kopnąć "drugą połówkę" w tyłek i po kłopocie. "Zwolennicy rozwodów" to według Wolaka są zapewne ludzie, którzy mają pretensję do KK, że ten mimo wszystko jest zwolennikiem utrzymania małżeństwa. No jest. Ale co im do tego? Bo jak zauważyłem najwięcej do powiedzenia na ten temat mają ludzie, którzy KK mają gdzieś, a także powinni mieć gdzieś to, czy on pochwala, czy nie pochwala rozwodów.
UsuńRadku, wnet bym się pod tym komentarzem podpisał. Ale wspominam Wolaka dlatego, że on krytykuje z gorliwością godną większej sprawy cywilizację Zachodu, która akurat do tego „klubu” nie należy. Czy ta cywilizacja komuś „z klubu” zachwala rozwody, albo do nich namawia?
UsuńA skąd u Ciebie taka chęć obrony "Cywilizacji Zachodu" z gorliwością godną większej sprawy? Jemu wcale się nie dziwię, że ją krytykuje, bo generalnie tzw cywilizacja zachodu zniszczyła niemal całkowicie sakramentalność związku i przerobiła go na spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Nie będę oceniał społecznego znaczenia tego faktu, bo tak naprawdę się nad tym nie zastanawiałem, ale dla chrześcijaństwa jest to jakaś porażka.
UsuńTeż nie wiem, skąd taka moja gorliwość w obronie Zachodu. Przypuszczam, że to przez odchodzenie od zabobonu i mistyki. Piszesz: „cywilizacja zachodu zniszczyła niemal całkowicie sakramentalność związku i przerobiła go na spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością”, a ja zapytam, wcale nie retorycznie, co w tym jest złego? Owa sakramentalność się nie sprawdza w praktyce, jest tylko „rytualnym batem” na osobowość partnerów w formalnym związku. Owa rzekoma jedność sakramentalnego związku to tylko mit na potrzeby religii. Nawet ci, którzy trwają w tym związku do śmierci, nigdy nie są jednością, to wciąż dwie różne osoby, które łączy (z reguły wspólny) majątek i wspólne dzieci (co jest często li tylko kwestią wzajemnego zaufania).
UsuńAle na cóż Twoje nieretoryczne pytania, skoro napisałem wyraźnie, że nie zastanawiałem się nad tym czy to coś złego, czy dobrego. Pytanie w jaki sposób sprawdzają się wolne związki, jest zależne od tego co kto oczekuje i okaże się w jakimś tam dłuższym okresie czasu.
UsuńAkurat wydaje mi się że jesteś trochę nieobiektywny, w swej ocenie związków, które decydują się na wspólne spędzenie całego życia. Powiem więcej, mam wrażenie że bardzo się mylisz.
Aha, stawiasz jakąś tezę i teraz mi tłumaczysz, że się nad nią nie zastanawiałeś ;)) Bo ja rozumiem sens Twojego zdania: „Nie będę oceniał społecznego znaczenia tego faktu, bo tak naprawdę się nad tym nie zastanawiałem, ale dla chrześcijaństwa jest to jakaś porażka”, i ja się pod nim podpisuję. Moje nieretoryczne pytanie jest chęcią uzyskania odpowiedzi, dlaczego miałoby być coś złego w odejściu od sakramentalności? Tu uwaga, pytanie „w jaki sposób sprawdzają się wolne związki” jest już w jakiś sposób wartościujące, bo chyba jest różnica między wolnymi a legalnymi (niesakramentalnymi) związkami małżeńskimi? Chcesz mi powiedzieć, że Zachód w ogóle odchodzi od formalnych związków małżeńskich? Jeśli nawet, to wcale nie częściej niż w Polsce.
UsuńA gdzie ja niby jestem nieobiektywny? Krytykuję sakramentalność (tym samym nierozerwalność), a nie chęć wspólnego spędzenia całego życia. Tylko między „chęcią” i praktyką bywa pewna subtelna różnica, na którą nie sposób przymykać oczy. Rzeknę więc, co kto robi z tą praktyką jest już jakby poza moją jurysdykcją. ;)
Przepraszam, ale żadnej tezy na temat tego, czy jest to dobre zjawisko czy złe, nie stawiałem - powiedziałem tylko że ono istnieje i jest sprzeczne z dogmatem chrześcijaństwa, więc proszę mi tu nie suponować jakichś tez.
UsuńI tak - związki nieformalne są na zachodzie Europy coraz bardziej popularne, spada liczba małżeństw kościelnych i siłą rzeczy rośnie cywilnych, które łatwo jest rozwiązać.
A co to jest, jeśli nie teza: „generalnie tzw cywilizacja zachodu zniszczyła niemal całkowicie sakramentalność związku i przerobiła go na spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością”? Bo ja widzę tu dużą dawkę ironii.
UsuńW związku ze stwierdzeniem (już nie tezą) „spada liczba małżeństw kościelnych i siłą rzeczy rośnie cywilnych, które łatwo jest rozwiązać” zapytam ponownie – i co w tym złego? Jeśli mi odpowiesz, że nic, bo nie oceniasz, masz u mnie kciuk do góry ;)))